co czytają wilki, czyli lubię ładne książki #5

Sporo czasu minęło od moich ostatnich polecajek. Zerknęłam dzisiaj do notatnika z roboczymi recenziątkami i okazało się, że w próżni wisi jeszcze kilkadziesiąt książek…
Kiedyś trzeba się z nimi rozprawić. Na przykład dziś.
Elisabeth Gilbert — Jedz, módl się, kochaj
Sporo ludzi z tej książki się śmieje, chociaż nawet jej nie przekartkowało. Wiem o tym, bo sama dumnie zasilałam szeregi osób, które się śmiały, dopóki książki nie przeczytałam.
Prawdopodobnie zasugerowałam się obejrzanym w pierwszej kolejności filmem (shame on you, Lena!), który znudził mnie niemiłosiernie. Nie wiem, czy to Julia Roberts niechcący spłaściła fabułę do minimum, czy to jej pech do takich filmów, czy po prostu reżyser chciał za dużo przekazać na zbyt małym fragmencie ekranu.
Rzadko mi się już zdarza, by raz przeczytaną książkę przeczytać ponownie. Kalkuluję ze sobą zyski i straty, i w stratach zawsze jest ten czas, który musiałabym poświęcić, by wrócić do czegoś, co już znam, kosztem tego, co mogłoby mnie na nowo zachwycić.
Dla książki Gilbert robię jednak wyjątek.
Wracam do niej zawsze, gdy nie wiem, gdzie się podziać, albo gdy muszę dostać z zewnątrz pozwolenie na to, by wszystkiego nie wiedzieć.
Jest mnóstwo kretyńskich zarzutów wobec książki.
No bo jak to — jakaś białaska z zastrzykiem mega gotówki jedzie na rok w świat trwonić pieniądze, których nawet nie musiała zarabiać, a my mamy z niej brać przykład? Tymczasem autorka sama przyznaje, że miała niesamowitego farta. I wcale nie twierdzi, że jej historia jest jedynym słusznym przepisem na szczęście.
Jeśli wnikniemy w treść odrobinę głębiej, to okaże się, że książka jest plastrem miodu na poharataną duszę (tak, nie boję się tego napisać głośno). I wszystkim kobietom gorąco ją polecam. Mężczyznom niby też, ale trochę mniej. Bo wiadomo, że oni widzą świat ciut inaczej.
Margaret Atwood — Opowieść podręcznej
Teraz dla równowagi trochę goryczy.
Opowieść podręcznej to antyutopia przyszłości, napisana w przeszłości, która smakuje, jakby była zapisem naszej teraźniejszości. Innymi słowy: mocna rzecz. Intymna, wyrażona tak dobitnym i jednoznacznym językiem, że czytając, czuję, jakbym podglądała kogoś, kogo podglądać nie powinnam.
Patrzę na przerażający świat, w którym nie chcę się znaleźć i jest mi nawet trochę wstyd, że widzę krzywdę kobiet, lecz na nią nie reaguję.
Dopiero po kilku oddechach po lekturze uświadamiam sobie ze spokojem, że to fikcja.
W Opowieści podręcznej wszystko jest tak namacalne, że aż szkoda by było jej nie polecić.
Stieg Larsson — Dziewczyna która igrała z ogniem + Zamek z piasku, który runął
O pierwszej części trylogii Millennium pisałam enigmatycznie tutaj.
Kolejne części tylko utwierdziły mnie w przekonaniu, że jest to kryminał, który wręcz muszę przekazywać dalej; zarówno tym bardziej, jak i mniej zainteresowanym.
Wszystkie trzy części są obszerne jak cholera, ale wartka akcja dosłownie nie pozwala oderwać się od lektury. Początek zawsze bywa nieco męczący, bo trzeba się solidnie wgryźć w motyw przewodni i postanowić, że chcemy tę historię poznać całą.
Potem życie kręci się wokół poszukiwań skrawków chwil, by zerknąć do książki i posunąć się z opowieścią chociaż o kilka stron dalej.
Urzeka mnie pieczołowite tkanie szczegółów i ciągłe pytanie „ocotuwłaściwiechodzi?”. Nikt tam nie jest ani czarny, ani biały, każdy ma coś za kołnierzem.
Larsson potrafi wyemitować nam przed oczami każdą minutę życia swoich bohaterów, a jednak powieść ani trochę nie traci na dynamiczności.
Kiedy oni piją kawę, też mam ochotę pić kawę. Kiedy padają na twarz ze zmęczenia, też mam ochotę paść na łóżko i poczuć to odprężenie chwilę po.
Jego słowa są dotykalne i doskonale wyważone, nawet jeśli niektóre dygresje wloką się na kilkanaście albo kilkadziesiąt stron.
Dobra rzecz, precyzyjna. Mięsista.
Jedyne, co mnie denerwowało, to wielość pobocznych postaci o bardzo pokomplikowanych imionach i nazwiskach (Szwecja, dah…), często do siebie podobnych, które sprawiały, że musiałam na bieżąco weryfikować, czy dana osoba znajduje się w kategorii bad guy czy good guy. Ostatecznie dochodziłam do tego po kontekście, ale oprócz trzech głównych postaci nie byłabym w stanie powtórzyć praktycznie nikogo więcej z kilkunastu, które się pojawiały na przemian we wszystkich książkach.
Quentin Bell — Virginia Woolf — biografia
I nie tylko biografia, bo ja za całą Virginią szaleję, chociaż są momenty, kiedy jej kompletnie nie rozumiem. Przesadza ze strumieniem świadomości, ale kocham ją bezwarunkowo i wszystko jej wybaczam.
Sama biografia przybliża nam portret kobiety, która, choć przez większość życia miota się i zmaga z demonami własnej choroby, otwiera innym kobietom oczy, a mnie przy tym inspiruje do jeszcze cięższej pracy.
Oprócz tego budzi we mnie nadzieję na małżeństwo tak piękne, jakie miała ze swoim Leonardem (płonną, bo płonną, ale zawsze nadzieję…).
To Virginia uświadamia mi, że żeby pisać, wystarczy dużo czytać i jeszcze więcej…pisać.
A ja Virginii wierzę. Ślepo jej wierzę, bo swoją charyzmą załatwiła mi piątkę na licencjacie. #tylewygrać